Wyjazdowe treningi... +10 do entuzjazmu



Wraz z końcem zeszłego roku (2017) w klubie nastąpiły istotne przekształcenia. Z wielkim żalem i smutkiem pożegnaliśmy wspaniałego prezesa klubu, który łaskawie przygarnął mnie pod swoje skrzydła i raczył zezwolić na trenowanie pod szyldem klubu. Co jak wiemy z późniejszych postów, nie koniecznie może służyć jego wizerunkowi. Otóż prezes Pojechał robić świetlaną karierę do Norwegii a na jego miejsce awansowała szacowna Pani vice Prezes. Tego samego dnia została mi powierzona dumna rola członka komisji rewizyjnej. Zdaje się, że wtedy jeszcze nie prowadziłam bloga, dlatego też należy im wybaczyć, gdyż nie wiedzieli co czynią.

Nową Prezes przyjęliśmy z trwogą, gdyż jako rodowici Polacy niechętnie podchodzimy do zmian. Sama Pani prezes jest osobą pewną siebie, czasem lekko złośliwą i jak pantera śnieżna z zastępem huskich śmiało przemierza niezmierzone dzikie tereny pokryte niesprzyjającym lodem i śniegiem w drodze do celu. Pani Prezes na wigilii klubowej rzekła: Będziem organizować zawody. Poczuliśmy radość w sercu i trwogę w duszy. Przecież nigdy nie organizowaliśmy takich rzeczy! Tyle pracy! Podział zadań! Sponsorzy! Biurokracja!

Otóż, Pani Prezes rzekła. A co rzekła to już zapadło. I tak w połowie lutego spotkaliśmy się w Buku na treningu zbadać trasy przed zawodami. Miejsce załatwione, biurokracja w toku i nawet użytek na zawodach będzie można zrobić! Wszytko pochytane.

No ja umarłam. 

Z tego co mi się obiło o uszy to organizacja imprez masowych jest wysokopłatnym zajęciem. Gdyby Prezes zdecydowała się na własną działalność w tym kierunku to ho ho. No z takim temperamentem i organizacją! Prezes jak ta lala! Co jak co, ale Prezesowanie to ma we krwi! Jeszcze klub pod jej rządami zasłynie! Wszyscy zgodnie schyliliśmy czoła. Niech włada! I niech jej rządy długie będą!

W sobotę rano spotkaliśmy się przy Amfiteatrze Buk. Miejsce zacne zaprawdę wam powiadam. Od jakiegoś czasu ma nowych właścicieli, którzy w pocie czoła walczą o jego świetlistą rewitalizację. Mieszkają oni w Leśniczówce obok Amfiteatru i zazdroszczę im niezmiernie! Nie mniej jednak jako osoba żyjąca w wiecznym stresie na samą myśl o tym co należy tam zrobić padła bym na zawał! A oni mają plan! Ba! Oni mają plan i go realizują!

A miejsce zacne. Cisza, lasy, ścieżki, przyroda... W sam raz na wycieczki rowerowe, odpoczynek, spacer... Nie miną dwa lata a będą tam dzikie tłumy. Jak w Rybaczówce na Trzech stawach. A latem... Tego roku latem! Latem na tarasie będzie plaża i będzie można napoje spożywać. A na jesień będziem my i nasze psy!

Komisja ds. oznaczenia trasy ruszyła rozstawić znaki po krzakach, tudzież między drzewami. Zajęło im to troszkę czasu... Przyjechali utyrani jakby po drodze z niedźwiedziem brunatnym musieli się zmierzyć! Tudzież, jakby droga prowadziła przez trollowy most, a oni nie mieli nic na myto... Wytyczyli trasę na ledwo 3 km... Po czym okazało się, że są to 2 km. Swoje zadanie zwieńczyli radosnym ostrzeżeniem: Gdy zobaczysz budynek to przemyśl czy chcesz zjeżdżać...

Wywołało to u mnie konsternację w dwóch fazach: (1) a czy mam w ogóle szanse zauważyć budynek? W tym momencie również widziałam oczyma wyobraźni jak to spadam z gromkim krzykiem w głęboką przepaść ciągnięta w morderczym tempie przez psy.... (2) A to niby co innego mam zrobić?

Znudzona oczekiwaniami ruszyłam pierwsza. Za mną samoyed i husky. Psy ruszyły tempem spacerowym. Zdziwiona byłam wielce, ale zawsze to +10 pkt do bezpieczeństwa. I ten zjazd wydał się taki niestraszny. W takim tempie to na luzie go pokonam. Noo... komisja się postarała, aby utrudnić nam życie. Dużo zakrętów. Dużo ostrych zakrętów. Koleiny. I morderczy podjazd pod górkę. Nie żeby jakiś wybitnie długi... Po prostu stromy. Na podjeździe psy zwolniły na tyle, że pomyślałam: Pobiegnę obok hulajnogi! Cóż za genialny błyskotliwy pomysł! Jak pomyślałam, tak uczyniłam! Zeskoczyłam z hulajnogi! Psy poczuły luz! Jak nie ruszyły! O nie... O nie, nie, nie. Z hulajnogi to ja już schodzić nie będę! Wskoczyłam na hulajnogę i dawaj! Naprzód! Psy się rozgrzały i jak demony piekielne targały z pełnym impetem naprzód. Powróciła do mnie pierwsza wizja ostatniego zjazdu, w której to spadam w otchłanie piekieł...

Szczęśliwie ujrzałam budynek! Zaczęłam wyhamowywać psy. Mym oczom ukazał się zjazd piekielny. Pokonałam go z duszą na ramieniu. A w głowie mej myśl jedna tkwiła: WSZYSCY UMRZEMY!!!!!!!

Otóż zjechaliśmy bezproblemowo. Nie wyobrażam sobie co by to było gdyby ktoś przed nami jechał... W każdym bądź razie zjechaliśmy, ale psy były tak rozpędzone, że z biegu poszliśmy na drugie kółko. Targały jak szalone! Tym razem im nie pomogłam ani krzty. Jest szansa, że padną przed zjazdem grozy. Otóż oczywiście, że nie padły. 10 pkt do entuzjazmu z treningu w nowym miejscu wykorzystały w pełni. Wjeżdżając na piekielny zjazd zobaczyłam na jego końcu pomocnika. Myślałam, że się popłaczę... No umarł w butach. Jak go zobaczą to nic ze mnie nie zostanie! Nie wiem jak, ale się udało. Zjechałam bez szwanku. na spokojnie odebrali mi psy, odebrali hulajnogę. Poległam.

Nie żeby jazda na hulajnodze była jakoś specjalnie obciążająca... W sumie nie pedałujesz, psy Cię ciągną... Po przyjeździe myślałam, że nie wstanę. Utrzymywanie równowagi na hulajnodze angażuje tak bardzo całe ciało...

Na pocieszenie zostałam poinformowana, że zawody mają podobny stopień trudności... Po czym zostałam podniesiona na duchu, że może jednak są łatwiejsze... Ostatecznie nie doszli do konsensu, ale trzeba się przygotować na najgorsze...

A potem grill... Wspominałam, że mają tam miejsce na grilla? Mają tam miejsce na grilla i udostępnili nam na potreningowe imprezowanie. Doprawdy zacne miejsce.

Po powrocie do domu poszłam spać, bo nie wiedziałam jak się nazywam. Psy spały też. Doszłam do śmiałej teorii, gdzie treningi wyjazdowe powinny odbywać się w niedzielę, gdyż w poniedziałek w pracy człowiek odpocznie. A nie, że w niedzielę znowu trening...

Następnego dnia skoro świt zupełnie bez entuzjazmu zebrałam się na trening. Psy spały do samego wyjścia z domu. Myślę sobie: Mogiła. Śladem bobra są 3 starty po 4 km. Umrę. A psy? To będzie jedna wielka katastrofa!

A psy? A psy na treningu gotowe do pracy! Śmigały jakby sobotni trening w ogóle nie miał miejsca! Co więcej! Trafiliśmy na zuchwałych nowych przestępców z czarnym owcarkiem. Czarny owczarek oczywiście się nie odwoływał, bo jakby inaczej! Oczywiście ufam moim psom. Życie bym im oddała. Życie polnej myszy, tudzież karaluch bo swoim nie ma co ryzykować... Także przed oczyma miałam różne warianty grozy: (1) wielka walka psów; (2) wielka zabawa psów; (3) targanie maszera z hulajnogą w pogoni za owcarkiem. Owcarek przyszedł, przywitał się po czym odszedł. Moje psy ruszyły z impetem! Zupełnie nie przejmując się owcarkiem wykonały komendę skrętu w lewo. Aha. Niestety owcarek chciał do nas dołączyć. Pobiegł w nasz stronę i stanął przed nami zachęcając do wspólnego biegu. Właściciel postanowił jednak ruszyć po niego w spowolnionym tempie spacerowym. Jakby z wielkim trudem ze smoły wychodził spowity łańcuchami... Uznałam, że chyba sobie żartuje, ale skoro tak to najwyżej będzie szukał psa po lesie jak z nami pobiegnie. Życie. Szczęśliwie jego pies poszedł się witać z maszerem dojeżdżającym do nas i właściciel względnie go przechwycił. Psy śmigały jak bym była zawodowym maszerem z wyszkolonym zaprzęgiem. No patrząc z boku nie pomyślał by nikt, że my tacy z bożej łaski. Ba! Sama się zastanawiałam co to się z nami stało? Oczywiście nie było idealnie. Spragnione psy raczyły się śniegiem gdy okazja dopisała i trafiliśmy na ścieżkę z dostatkiem białego rarytasu... A później bezbłędnie i to w biegu pod samo auto. Tak moi drodzy, Ostatnia prosta w biegu! Może jednak jakoś damy radę na tych zawodach?

Nie mniej jednak weekend dał im w kość i w pozostałe dni tygodnia nie traciły okazji do godziwego snu.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Decyzja o zakupie samoyeda.

Czy szkolenie psa jest potrzebne?

Jak nauczyć psa biegać w zaprzęgu