xvii lubieszowski cross - nasze drugie zawody

Zdjęcie użytkownika Fotografia Iwona Na-ska.
VII Lubieszowski Cross | fot: Iwona Na-Ska


To nie są nasze pierwsze zawody, także swoje już wiem. Można by rzec, że jestem już weteranem mushingu. Swoje przeszłam. Zawody pozwalają wychwycić słabości i niedociągnięcia. Także po zawodach wyszło mi, że największy nasz problem, traumatyczne utrudnienie w treningach, kula u nogi, całe zło, które wychodzi podczas przejazdów to... No cóż... Ja.

Do Lubieszowa wyjechaliśmy skoro świt, aby zająć najlepsze strategiczne miejsce na satke-outcie. Gdy zawody są na taką skalę to nie ma żartów! Dobre strategiczne miejsce to podstawa! Dzień wcześniej najśmielsi, najwytrwalsi, nie bojący się srogich siarczystych mrozów, prawdziwi twardziele klubu, pojechali dogodnie się ulokować. Walczyli jak lwy, aby również dla nas zabookować zacne miejsca. Niestety... Usłyszeli gromkie: "NIE MA REZERWACJI! To nie wakacje." Nasz strach okazał się nad wyraz przesadny, miejsca Ci było dostatek. Prawy górny box pola patrząc od wjazdu zalaliśmy na niebiesko.

Tym razem postanowiłam dołączyć do grupy sportowców. Ubrałam obcisłe legginsy, a na górę klubowy uniform. Pojechałam nawet na zwiad taktyczny, aby zachować pozory profesjonalizmu. Już po pierwszych metrach okazało się, że ktoś nas srogo okłamał. Po kolejnych, że to było wielkie zuchwałe kłamstwo zahaczające o wyrafinowany blef. Po powrocie uznałam, że wolała bym nie wiedzieć. Otóż okazało się, że trasa jest bardzo techniczna. Było wszystko! Zakręt co czwarte drzewo. No dobrze, nie co czwarte, ale nad wyraz sporo. Podjazdy, zjazdy! A w bonusie zjazd kończący się śmiałym zakrętem! Ale spokojnie... Droga, którą można było jechać na wprost była wyłożona stogami siana, a drzewa solidnie otoczone materacami. Podłoże całe błotniste, także też miękko. Bezpiecznie jak w pokoju bezpieczeństwa dla osób psychicznie chorych. Ponadto piach, podjazdy z piachem i zacny kanion, przez który w porywach entuzjazmu można było przejechać. Dodatkową motywacją do pokonania kanionu w poprzek była trasa poprowadzona po jego obu brzegach, a przy odrobinie szczęścia można było zauważyć tudzież wyniuchać maszera po drugiej stronie. No żal nie skorzystać. Aczkolwiek nawrotka na końcu kanionu była obsadzona dozorem, a skracanie pewno skutkowało by dyskwalifikacją. Oczywiście zakładając, że uda się go pokonać bez złamań. Nie wszystkim udało się osobiście poznać trasę, a wiec niektórym złożyłam szczegółowy raport: "Fajna, bezpieczna. Nie ma się czego bać. Drzewa są obłożone materacami."

Przed wyjazdem udało mi się zakupić nowy telefon, więc rozpoczęłam dzielne ćwiczenia przed swoją świetlaną karierą Youtubera za dużo monet. Nagrałam krótki filmik, z którego jasno wynika, że: (1) Jak się stresuję, to zaciągam jak warszawiak, (2) Mam krzywy dolny zgryz, (3) Moja mimika powoduje płacz dzieci i krzyk niewiast. Po odtworzeniu filmiku zapytałam pomocnika czy zawsze się tak krzywię? Odpowiedział zawsze. Oczywiście mógł wykazać się odrobiną taktu i skłamać. Nie mniej jednak zaserwował mi bolesną prawdę i poddał pod wątpliwość moją medialną karierę.

Po zapoznaniu się z listą startową okazało się, że startujemy po 13:00. Po odczytaniu informacji zjadłam solidne śniadanie. Kaj tam do 13:00? Prawie cały klub startował przede mną. Niektórzy nawet całkiem wcześnie koło 9:00, może 10:00. Lekki stres ich trzymał, a ja chodziłam zrelaksowana po podwórzu i opowiadałam, jak to jako weteran psich zaprzęgów (w końcu to moje drugie zawody!) nic a nic się nie stresuję. Co było poniekąd prawdą, bo kaj tam 13:00...

Pole ma to do siebie, że nie ma na nim drzew. Stawia to pewne utrudnienia, gdyż cień pozostaje kwestią dyskusyjną. Otóż jest go na lekarstwo, a w zasadzie nie ma go wcale. Po dogłębnej analizie zadecydowałam, że psy zostają w aucie. Kolejne godziny znacząco ocieplały klimat, i zwiększały mą niepewność. O 11:00 cele na ten dzień się zmieniły z "Nie zabić się, dojechać do mety", na "nie przegrzać psów, jakoś dokulać się do mety". O 12:00 cały zespół zebrał się aby podjąć taktyczne decyzje. Szczęśliwie organizatorzy rozłożyli wielkie misy z wodą do chłodzenia psów. Przed startem zostały im solidnie zmoczone brzuchy. Niestety północniaki mają to do siebie, że po niech wszystko spływa. Woda też. Dotarcie do skóry jest nie lada wyzwaniem, chyba, że od podwozia. Ponieważ starty prawie wszystkich członków klubu odbyły się już ho ho temu, na start zjawiłam się z solidną obstawą. Poszczęściło mi się także medialnie i swą obecnością uraczył nas reporter teleexpresu. Można oglądać mój śmiały start w 8:20 min reportażu. Z takim szczęściem to kto wie, może jeszcze się uda coś osiągnąć. No oczywiście, nie chodzi tu o sensowne wyniki... Medialnie oczywiście.

Wystartowaliśmy! Psy gnały ile w łapach siły! Nie oszczędzał się ani trochę! Gnały jak szalone przez cały pierwszy km... Okazało się, że w lesie ktoś drzewa poprzestawiał. Niby las, a drzewa tak dziwnie poukrywane... Tym samym cień nas nie uraczył, za to słońce dawało ile fabryka dała. Psy machały nogami zamaszyście, ja machałam nogami ile sił... Za wysportowana to nie jestem, także niewiele to dało... Gdy dojechaliśmy do kanionu to wszyscy mieliśmy dość. Przeszło mi przez myśl aby startować z plecakiem z wodą... Nie wiem co na to przepisy. Pojenie podczas trasy by nam się przydało... Po drugiej stronie kanionu Ramzes śmiało pociągnął w dół kanionu. TAM MUSI BYĆ WODA!! Powiedziałam mu: "Kochanie, tam nie ma wody :(". Dreptaliśmy spokojnie myśląc o końcu trasy. Na następnym zakręcie psy zjechały na bok aby odpocząć chwilkę. Maszer za nami zyskał cały zakręt dla siebie i swobodę wyprzedzania. Był rad wielce! Psy widząc, że się da ruszyły w pogoń! Prawie go już mieliśmy, gdy śmiało nacisnęłam wszystkie hamulce i wyhamowałam psy. Szybka analiza sytuacji i wcześniejsze doświadczenia wykazały, że wyprzedzanie nie ma sensu. Psy są zmęczone i spragnione, jak ich wyprzedzimy to zaraz zwolnią bo nie dadzą rady utrzymać tępa. No tylko problemów mu narobię. Odczekałam na tyle aby ich nie dogonić po czym ruszyliśmy z impetem. Psy nie odpuszczały. Tuż przed ostatnim zakrętem zadecydowałam, że chyba będziemy musieli ich wyprzedzić. Na końcówce zrównaliśmy, i gnaliśmy co sił w łapach. Przyjechaliśmy drudzy, po czym szybko udaliśmy się do wodopoji. Po pierwszym przejeździe zajęliśmy zaszczytne ostatnie miejsce. Jak się okazało klub śmiało obsadził ostatnie miejsca, nie pozostawiając szans innym zawodnikom.

Kiedy dzień dochodził końca udaliśmy się na wieczór maszera. Pierwszy raz miałam okazję uczestniczyć w takiej imprezie, gdyż ostatnio spłoszył nas mróz. Ludzi było co niemiara! Ledwo dało się przepchać. Były sałatki, był świniak, a nawet zaręczyny się trafiły. Nie balowaliśmy jednak długo, gdyż okazało się, że zuchwały atakujący różne psy recydywista startuje gdzieś między zawodnikami klubu. poszliśmy wszyscy na legowiska przegrupować szeregi.

Następnego dnia jak na dzikim zachodzie przystępowaliśmy do walki w południe. No dobrze, 20 min po. Nie mniej jednak w sam raz na smażenie jajecznicy na nagrzanej masce samochodu. Tego dnia południowo-zachodni wiatr zafundował nam zmyłkę taktyczną. Nam człowiekom było zimno. Przed startem nie schłodziłam piesłów i srogo pożałowałam. Po dwóch zakrętach gdy wyjechaliśmy na patelnię już widziałam zaprzęgi przed nami! Zaraz je machniemy jak nic! Nagle Ramzes zatrzymał zwszystkich i odmówił pracy. I do teraz!? Brać go na ręce i wracać? Ale jak to, tak pod prąd? Ewentualnie gdzie najbliższy pomocnik, aby zostawić piesła i bieg dokończyć z Rinem? Po chwili minęła nas hulajnoga i Ramzes przemyślał sprawę decydując się na bieg. Pomagałam im całą drogę próbując odkupić swe błędy. W połowie drogi dogoniliśmy zaprzęg przed nami. Chciałam go wyminąć i śmignąć jak wiatr gdy piesły postanowiły zaszaleć towarzysko. "Niuch, niuch, co tam u Ciebie? Jak trasa?". No bez jaj - pomyślałam. To chyba nie czas towarzyskie epizody? Znajomości, znajomościami, ale może nie na trasie? Wyhamowałam piesły i przeprosiłam maszera. Wlokłam się za nim przez jakiś czas. Prawie pulka nas dogoniła (maszer idzie pieszo, a pies ciągnie pulke). Tak to my, szybcy jak wicher wytrwali jak niedźwiedzie. Na ostatniej prostej podjęłam kolejną śmiałą próbę wyprzedzania i udało się! Naprawdę zacny finisz. Z ostatniego miejsca wskoczyliśmy na przedostatnie. Zawsze drudzy...

Po zawodach wyszło kilka ważny rzeczy: (1) inni maszerzy szybciej nogami machają. (2) Machają szybciej i jeszcze przez całą drogę! Cwaniaki. (3) Najlepiej idzie mi hamowanie piesłów. Hamowanie, przed zakrętami, hamowanie z górki, hamowanie, bo za szybko... Istnieje pewna ewentualność, że hamowanie spowalnia, przejazd. Trzeba pomyśleć nad eliminacją tego typu zachowań. (4) Musimy się cofnąć z piesłami do krótkich przejazdów aby wypracować pracę na całej trasie. (5) Ramzes to tchórz.

Będziem dzielnie trenować przed Wieliszewem. I ja i piesły. Zwłaszcza ja... Widzimy się na zawodach 14/15 kwietnia ;-)

Good Mush!

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Decyzja o zakupie samoyeda.

Czy szkolenie psa jest potrzebne?

Jak nauczyć psa biegać w zaprzęgu